Oto najlepsze polskie płyty, jakie ukazały się w 2018 roku (bez podziału na albumy studyjne, koncertowe, epki).

miejsca 50-41
miejsca 40-31
miejsca 30-21
miejsca 20-11

10. EABS „Repetitions (Letters to Krzysztof Komeda) Live at Jazz Club Hipnoza (Katowice)” (Astigmatic Records/More Music Agency)
Koncertowa wersja najlepszej polskiej płyty 2017 roku. To, że tym razem album EABS uplasował się dopiero w końcówce pierwszej dziesiątki, nie świadczy o tym, że ubiegłoroczne wyróżnienie było niewspółmierne do jakości nagrań. Po prostu tym razem byli lepsi, tyle. Sami muzycy niespecjalnie powinni się tym jednak martwić, ponieważ „Repetitions…” live to konkretna dawka muzyki, która zaskakuje przede wszystkim dwoma nowymi utworami, których zabrakło na studyjnym albumie, a które ładnie uzupełniają znany już materiału studyjny.

9. Olga Boczar „Tęskno mi, tęskno” (For Tune)
Znamienne jest to, że wokalistka nie sili się na bycie bardziej folkową niż artyści stricte folkowi. Jazzowy klimat nie adaptuje tutaj ludowej melodii tylko po to, aby otrzymać „zieloną etykietę” wydawnictwa For Tune. Jest ona odczuwalna w zasadzie tylko poprzez pieśni, takie jak „To i hola”, „Matulu moja” i Leśmianowska „Modlitwa”. Muzycznie Boczar i jej koledzy instrumentaliści wolą sięgać po stylistyki bardziej jazzowe, jak fusion i trans (piękne, otwierająca całość „Dwa serduszka, cztery oczy”). Wokalnie również daleko jest artystce od białego zaśpiewu, którym posługiwały się nasze prababki. Jazzowe wokalizy nie stają jednak w poprzek i nie kłócą się z ludowym źródłem liryki. „Tęskno mi, tęskno” jest więc – z jednej strony – nostalgicznym wyrazem ubolewania nad czasami minionymi, z drugiej – redefinicją tradycji i podaniem jej w premierowej, ale wciąż pełnej szacunku wersji.

8. Kortez „Mini dom” (Jazzboy)
Korteza zabrakło w podsumowaniach poprzednich lat z jednego powodu – to, co robił, nie było to dla mnie wystarczające (teraz czeka mnie pewnie fala hejtu, ale przyjmę ją na klatę). Tymczasem okazało się, że piosenki, które teoretycznie miały być czymś na kształt odrzutów z sesji nagraniowej do albumu „Mój dom”, są najlepszym, co do tej pory pojawiło się jako materiał sygnowany przez krośnieńskiego wokalistę. Nie wiem czego wcześniej bał się artysta lub czego nie dostrzegał w tych piosenkach, ale to „Hey wy”, „Dlaczego z tobą jestem? i „Czy to już jest dno?” są najdojrzalszymi tytułami w jego dorobku.

7. Niechęć „Live At Jazz Club Hipnoza” (More Music Agency)
Niechęć jest świetna sama w sobie, ale w wersji koncertowej bije ponoć wielu kolegów z branży na głowę. Nigdy nie było mi dane doświadczyć tego „na własnej skórze”, dlatego płyta „Live At Jazz Club Hipnoza” – i dla mnie, i dla innych osób, które znalazły się w podobnej sytuacji – jest takim małym substytutem występu i namiastką tego, co muzycy grupy robią w trakcie bezpośredniego kontaktu z publiką. Kompozycje zespołu już w wersji studyjnej brzmiały zawsze niczym niemalże „wycięte” z grania na żywo, dlatego faktyczny zapis gigu z katowickiego klubu sprawia, że wszelkie emocje są jeszcze bardziej spotęgowane. Jest gęsto, jazzowo, ale jednocześnie jak najdalej od jazzu, jak to tylko możliwe anarchistycznie oraz rockowo.

6. Nanook Of The North „Nanook Of The North” (Denovali Records)
Hatti Vatti i Stefan Wesołowski proponują płytę surową i chropowatą. Estetycznie kompozycjom tym daleko jest od ludyczności i swobody odbioru. To materiał, którego nie pokochają miliony, ale jednocześnie taki, o którym trudno będzie zapomnieć, jeśli się po niego sięgnie. Elektronika serwowana przez duet niemalże wwierca się w umysł, niczym wirus niszczy układ odpornościowy, a po przebytej chorobie, kiedy jesteś już niby zdrowy, ciągle pozostawia po sobie ślad. Tak samo jest właśnie z albumem „Nanook Of The North”, który niepokoi, by za moment uspokajać, ba, wręcz usypiać naszą czujność i zaatakować ze zdwojoną siłą, przekonując, że ból i wrażliwość idą ze sobą w parze. Brzmi mało zachęcająco? Ale intrygująco – i o to w tym właśnie chodzi.

5. Joachim Mencel Quintet „Artisena” (For Tune)
Materiał to godzinna lekcja dla przyszłych pokoleń, w jaki sposób jazz może pozyskiwać dla siebie brzmieniowe motywy z kultury etnicznej. Płytę otwierają i zamykają polonezy (a-moll i d-dur) – jakże ważne dla polskiej historii i kultury melodie – ale o jej sile świadczą utwory zawarte w środkowej części tracklisty. Mam na myśli przede wszystkim trzeciego w kolejności „Kujawiaka f-moll” (emocjonalne wykonanie przepełnione nastrojowością gry na fortepianie oraz gitarze), stojącą w opozycji do niego kompozycję „Krakowiak f-dur” (jak na utwór inspirowany melodią małopolskiego tańca, mamy do czynienia z żywiołowymi siedmioma minutami, w trakcie których wykazać mogła się przede wszystkim sekcja rytmiczna, ale także skrzypaczka, której folkowe inklinacje zostały ujawnione niemal automatycznie) oraz posiadający bodaj najbardziej jazzowy klimat utwór „Kołomyjka bb-moll” (świetna solowa partia Szymona Madeja, która zapewne w warunkach występu live mogłaby rozrosnąć się do granic możliwości). [cała recenzja]

4. Palmer Eldritch „Sidereal” (Trzy Szóstki)
Palmer Eldritch postanowili, że „Sidereal” będzie takim ciastkiem z niespodziewanym nadzieniem. O ile początek i koniec materiału to ciasto, które ocenić można wzrokiem, na przykład po stopniu wypieczenia, o tyle tracki trzeci, czwarty, piąty i szósty są słodkim środkiem, który zaskakuje swoim smakiem. „Control” z Leną Osińską jest najbardziej piosenkową propozycją w całej dyskografii duetu, zasługując jednocześnie na miano najbardziej przystępnego brzmieniowo utworu, jaki kiedykolwiek nagrali Raph i digan. [cała recenzja]

3. Nikola Kołodziejczyk feat. Tomasz Dąbrowski, Samuel Blaser, Orkiestra Kameralna Miasta Tychy AUKSO „Suite for Trumpet, Trombone and String Orchestra” (Nowa Brama Pro Musica)
Materiał został napisany na zamówienie łódzkiego festiwalu Letnia Akademia Jazzu i wykonany tam w sierpniu 2017 roku. Zarejestrowany występ ukazał się w formie fizycznej dzięki wsparciu samych słuchaczy, którzy zrzucili się na to w ramach akcji crowdfundingowej. „Suita” skomponowana z myślą o trąbce (Tomasz Dąbrowski), puzonie (Samuel Blaser) i smyczkach (Orkiestra Kameralna Miasta Tychy AUKSO) to zestaw bardzo filmowy, w którym jazz miesza się z klasycznym brzmieniem, a pomimo braku sekcji rytmicznej jest wciąż wyrazisty. Na marginesie: najładniej wydana polska płyta 2018 roku, o czym informowałem już wczoraj na Instagramie i Twitterze.

2. Uniatowski „Metamorphosis” (Agora)
Długo kazał na siebie czekać, ale jest. Wreszcie. Być może trudno będzie w to uwierzyć – tym bardziej, że artysta obecny jest na polskiej scenie muzycznej od bardzo dawna – ale „Metamorphosis” jest debiutanckim albumem Sławka Uniatowskiego. Nie boję się tego napisać: obok Kuby Badacha i Jakuba Jonkisza, Uniatowski jest najciekawszym krajowym wokalistą, z którym wciąż większość słuchaczy nie potrafi znaleźć nici porozumienia. A szkoda, ponieważ piosenkarzowi warto zaufać. Płyta jest mieszanką piosenek z angielsko- i polskojęzycznymi tekstami (w większości napisanymi do spółki z Tomaszem Organkiem). Wspólnym mianownikiem dla zestawu trzynastu numerów jest – zabrzmi to trochę głupio, ale to prawda – głos Uniatowskiego. Jego charakterystycznej barwy trudno nie zapamiętać i pomylić z kimś innym. Ciepły, miękki, idealny do śpiewania o miłości w sposób dojrzały. Bo dojrzałość to cecha tego albumu, która wespół z ciekawą aranżacją i muzycznym vibe’em (klarnety, smyczki, trąbka, klawisze Hammonda), powinna przemówić nie tylko do fanów męskiego soulu i popu.

1. Kids Of Cherno „No Mercy No Pharmacy” (Wood And Mood)
Album, za którym stoją dwie osoby, brzmi, jakby nagrała go przynajmniej grupa pięcio-, sześcioosobowa. Pianistka Katarzyna Borek i perkusista Paweł Osicki pod szyldem Kids Of Cherno zaproponowali materiał na pograniczu jazzu, muzyki elektronicznej i szeroko pojętej alternatywy, gdzie grane melodie brzmią niczym loopowane partie, a te powstałe przy ingerencji elektroniki wydają się być czyste od tego typu ulepszeń. Przy tym wszystkim duet w czytelny sposób nawiązuje zarówno do klasyki (otwierające „For Elise”), jak i współczesnej muzyki (oparta na pastiszu i parodii melodia „Psycho Polo”), sprawiając, że „No Mercy No Pharmacy” jest swego rodzaju zagadką, gdzie żart miesza się z poważnym graniem, a kompozycje raz po raz zaskakują różnego rodzaju niebanalnymi pomysłami i ozdobnikami, jak chociażby różnego rodzaju muzyczne zabawki, piszczałki i fleciki.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Autor

PRZECZYTAJ O POWODACH ZAMKNIĘCIA STRONY

ostatnio popularne